Od pewnego czasu obserwuję funkcjonowanie starszego syna w szkole (7 lat, "ta pierwsza klasa" - zreformowana). Czytanie - super, pisanie - nieźle, matematyka - super, odrabianie lekcji - nuda, religia - super, angielski - nie wiadomo, o co chodzi, kontakty interpersonalne - super, super, super... Właśnie podsumowanie semestru, a mnie się włos na głowie zjeżył, bo dziecko wyjątkowo sobie radzi z obchodzeniem luk szkolnych. Z wszystkim sobie radzi, włącznie z bocznymi korytarzami, nudnymi apelami i niechęcią do ćwiczenia na korytarzu. Dzisiaj poruszyłam pół szkoły (świetlica - 3 panie, klasa - 1 Pani, kuchnia - 1 Pani), żeby dziecko doprowadzić na obiad, który umiejętnie omija korzystając z owych luk: Pani nie może sprowadzić na dół, bo odpowiada za cały korytarz, druga nie może po niego pójść, bo odpowiada za całą świetlicę, trzecia musi wydawać obiady, więc też nie będzie po niego biegać, a dziecko z kolegami, gdzieś między piętrami rżnie w karty (Bakugan). Obiad w końcu zjadł, bo został W TRAKCIE APELU wyłowiony z tłumu i doprowadzony (chyba siłą) do stołówki, w której naturalnie było już po obiedzie. Do tego Panie świetliczanki zaglądały w talerz, czy na pewno zjada... Nie dość, że udało mu się ominąć nudny apel, to jeszcze zwrócił na siebie uwagę połowy szkoły i całej kuchni. Taki sukces... I pomyśleć, że to moje własne dziecko, ledwo z pieluch wyjęte i jeszcze nie odchowane... Co będzie za rok, za pięć lat, za dziesięć? Na razie Panie w szkole nie wierzą w Ryśkowe szczególne umiejętności wykręcania numerów, ale czuję, że będę częstym gościem w tym zacnym gmachu:P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz