wtorek, 17 listopada 2009

Andrew Austin w Polsce i moje refleksje

Piszę ten post, bo poruszyły mnie wpisy w internecie na temat Andrew Austina i jego występu w Polsce. Nie kryję zdziwienia, że tak sporym uznaniem cieszy się w środowisku.

Ja też byłam na spotkaniu i, nie ukrywam, udzieliła mi się jego atmosfera, ale po pierwsze nie było tam nic nowego (prezentacja głównie wizualizacji 3D), po drugie miałam poczucie, że z grupą ludzi dzieje się coś dziwnego, jakiś trans, zbiorowa hipnoza czy coś innego...

Po wyjściu ze spotkania pomyślałam sobie: fajnie, ale co dalej - nic z tego nie wynika, żadnej kontynuacji. Ludzie, którzy odważyli się zaprezentować swoje wyobrażenia, zostali pozostawieni sami sobie. Bez dalszego ciągu będą bili głową w mur, tyle że z drugiej strony...

Wiem, jaki był cel tego spotkania. Sprzedać szkolenia, sprzedaż coachingi, zainteresować firmą i oferowaną usługą... i nie mam nic przeciwko temu. Też jestem częścią tego rynku i też mogę tak realizować swoje akcje promocyjne. Jednak w trakcie spotkania zadziało się coś jeszcze - coś, w co grupa łatwo wchodzi. Coś, co grupę łatwo uwodzi i skupia na jednym człowieku. Coś, co pewnie pozwala szybciej sprzedawać... I w związku z tym, nie podzielam tego zachwytu środowiska. Dobrze wiem, czym jest coaching i ile wymaga pracy. Wiem, ile kosztuje zmotywowanie do pracy nad sobą, jeszcze więcej kosztuje zmotywowanie do zmiany... Co z tego, że ludzie w swoich wizualizacjach ominęli ograniczenia - w życiu też sobie z nimi radzą. Chodzi o to, żeby znaleźli sami tę drogę, te drzwi, ten kanał, tę łopatę itd... i wiedzieli, co z tymi znaleziskami mogą zrobić. W moim odczuciu, tego nie było - bo nie mogło być. Nie taki był cel spotkania...

Ja sama wróciłam do domu z dużym uczuciem niepokoju, z drżeniem nóg, które prowadzi mnie zawsze na krawędź. Przestraszyłam się tego i jednocześnie ucieszyłam, że uczę się odczytywać znaki mojej intuicji. To jest mój sukces...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz