Wczoraj spędziliśmy pół dnia z rodziną na turnieju karate (Michałowice 2011). Nie chwaląc się, dziecię znowu wróciło z pucharem mistrza województwa w swojej kategorii :) :):) Dla nas wielki sukces i wielka radość. Nie do opisania...
W tej dyscyplinie jednak reguły są twarde: albo wygrywasz i walczysz dalej o puchar, albo przegrywasz i schodzisz z maty. Nie ma przywilejów, nie ma półśrodków... Jest za to smak porażki. Słony jak łzy, gorzki jak smutek, szary jak stracona nadzieja. Im bliżej finału, tym bardziej wyraźne. Dokoła oczy kolegów z klubu, z klasy, trenerów, rodziców, sędziów. Wielkie przeżycie i doświadczenie, szczególnie, że mówię o wczesnej podstawówce i systemie ochronnym bardzo wrażliwym.
Trudno jednak nie zauważyć wartości w tym, co się działo. Jako dorosły człowiek, głęboko zatopiony w rozwoju człowieka wiem, że strach, smutek, żal, to przeżycia, bez których nie można iść dalej. One zatrzymują, dają potrzebną do rozwoju przestrzeń. Ale naprawdę, trudno mi widzieć sens tym, że 7-latek po wspaniałej walce schodzi z maty pokonany. Tak pragnął zwyciężyć, walczył wspaniale... ale okazał się jednak gorszy...
Jak smakuje ten rodzaj porażki widać w sylwetce, w postawie pokonanego człowieka. Nawet jeśli jest młody.
I to czuję dzisiaj głęboko. Mam nadgryzioną duszę. Dorosły świat właśnie tak wygląda: wygrywasz - przegrywasz. A te dzieci, młodzi karatecy, są tak blisko tego. Boleśnie potrzebnie, boleśnie niepotrzebnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz