Od czasu Larsa von Stiega (czyli równo rok) żadna książka mnie tak nie wciągnęła, nie zachwyciła... nie uderzyła. "Prywatne życie Pippy Lee" Rebeki Miller to opowieść o wspaniałej kobiecie, która "doszła do swojej ściany". Takim sformułowaniem określam sytuację, w której człowiek znajduje się w punkcie, w którym po prostu wie, co ma zrobić... i to robi. Nie oglądając się na innych, nie sprawdzając przyszłości a z przeszłości czerpiąc tylko to, co niezbędne.
Pippa Lee, główna bohaterka, po okresie młodzieńczego buntu, jak przyzwoita Amerykanka, założyła rodzinę, ułożyła się, nauczyła się gotować. Gdy jednak dzieci odeszły z domu zaczęło ją coś uwierać, ciągnąć w nieznaną przestrzeń. Tak jakby okres macierzyństwa (a może i małżeństwa) wymagał uśpienia niektórych cech charakteru, a po czasie uśpienia, nawieziony pragnieniem "odbicia sobie" nagle wykiełkował, niosąc za sobą nieznane emocje i potrzeby.
Cały dzień miałam w głowie tę historię. Zastanawiałam się, co mnie do niej tak ciągnęło, co najbardziej zapadło w pamięć i w serce. Myślę, że to niewysłowiona tęsknota za wolnością tak mnie ujęła. Za wolną, dziką mną samą, która dzisiaj stała się pieskiem na sznurku - dla samej siebie. Dom - praca - dom - praca - taki schemat przyjęłam. Czasem wypad do kina - substytut bycia w kulturze. A głód wolności odzywa się czasem w trzewiach i krzyczy, by go nakarmić. Pociesza mnie, że w życiu niemal każdej kobiety są takie stany. Że dzieci rosną, a mężowie dojrzewają. Karmię się nadzieją, że za jakiś czas wszyscy będą samodzielni, a ja odzyskam samą siebie... Tylko co ja wtedy zrobię? Czym się zajmę? Kim będę? Czy jak Pippa Lee, zerwę się z uwięzi i zniknę z jedną torbą? Czy może lata uformują mnie w bierną staruszkę? Dzisiaj boję się tej chwili... ale chyba nie da się przeskoczyć tego momentu.