Taka przygoda:
siedzę w biurze i pracuję nad propozycją szkolenia. Wchodzi przełożony i, wyrywając mnie z mojej pracy NAKAZUJE, żeby zrobić coś, do czego nie miałam przekonania. Dyskutuję z nim może z kwadrans, gdy uświadamiam sobie, że przecież nie wygram. To człowiek, który mi płaci i POWINNAM zrobić to, co mi każe. Ale moja wewnętrzna Monika buntuje się, nadal nie ma przekonania, że to słuszna droga, dyskutuje, próbuje ustalić fakty i potrzeby adwersarza, upewnia się, że polecenie, jakkolwiek proste, to nie bardzo potrzebne na co dzień. Wreszcie ulega. Nie chce napinać sytuacji, bo w końcu chodzi o błahostkę.
Po dwóch dniach od tej historii dotarło do mnie, o co chodziło. Polecenie wzbudziło mój bunt nie tylko z tego powodu, że dotyczyło czegoś, co w moim odczuciu nie było zbytnio potrzebne. Było moim wołaniem o zaufanie, którego w tamtym momencie nie określiłam (bo nie umiałam) - i dlatego przegrałam w sporze. Gdybym jasno odczuła tę potrzebę, nazwanie jej dałoby mi łatwość ustalenia warunków otrzymania.
I refleksja następna - bardzo źle się pracuje, gdy w relacji, nawet służbowej, brakuje tego czynnika. Mam pewność, że pracuję dobrze i zgodnie z potrzebami. Zaufanie potrzebne mi do określenia terytorium samodzielności zawodowej. Bez niej będę mało efektywna i przestanę się rozwijać...