I zaczęło się... Szkoła... dla mnie, okazuje się, spore obciążenie logistyczne: jednego punktualnie zaprowadzić do szkoły w jednej części miasteczka, a drugiego już z nieco mniejszą presją, do przedszkola w drugiej części. Pierwszego dnia zajęło mi to ponad 1,5 godziny - ale to było pierwszego dnia... I ja właśnie o tym. Junior, pierwszego dnia, czyt. pierwszego września, wsiąkł w szkołę. Dosłownie. Ustawił się przy narysowanej kredą na boisku linii i czekał. Po chwili, naprawdę, została odkryta jego osobowość - otrzymał funkcję (trzymał umieszczoną na kiju tabliczkę z nazwą swojej klasy) - i był bardzo dumny. A potem to już poszło z górki: zajęcie miejsc w ławkach, sprawdzenie listy, a nawet dowcipy.
Drugiego dnia, ja matka, stałam zagubiona pośród siedmiolatków i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Musiałam wyglądać osobliwie, skoro Pani świetliczanka podeszła zapytać, czy mi w czymś nie pomóc:) A dziecko? Błyskawicznie znalazło kolegów, obsłużyło się w stołówce i ... jest szczęśliwe.
Dlaczego w sukcesach? Nie wiem, czy w ogóle my dorośli mamy wpływ na proces dostosowywania się do aktualnych warunków, ale jeśli tak, jeśli mamy wpływ - to udało nam się. Od pewnego czasu obydwoje obserwowaliśmy tę juniorową łatwość do zmian i tempo uczenia się, nigdy nie musieliśmy jednak tego sprawdzać. Szkoła okazała się wiarygodnym testem: dla nas, rodziców i zdolności syna. Na razie jest sukces nas wszystkich. Przed nami kolejne etapy wdrażania w edukację, ale to już temat na kolejny opis sukcesu:)